Prawdziwa historia depresji poporodowej
Bycie mamą to lekkie zajęcie. Dzieci przeważnie są grzeczne, ślicznie bawią się same i przesypiają całe noce. Gdy chcemy odpocząć możemy zostawić je na chwilę same, a gdy mamy ochotę się z nimi bawić one wciąż się uśmiechają, chodzą za rączkę na spacerach i z chęcią zjadają całe obiady. Często wygląda to tak jedynie na zdjęciach, bo rzeczywistość bywa zupełnie inna.
Mamy odczuwają dużą presję związaną z opieką i wychowaniem dziecka. Presję, która rozpoczyna się już kiedy są w ciąży. Wiele kobiet czyta wtedy poradniki i wyczekuje, aż po 9 miesiącach urodzi się różowiutki bobas, taki jak na filmach. Będzie spał w swoim łóżeczku, co 3 godziny budził się na karmienie i przewijanie. Gdy rzeczywistość po narodzinach dziecka okazuje się być trudniejsza, wiele mam obwinia siebie. Kiedy nałoży się to na poporodowe przygnębienie, o którym pisałam tutaj, istnieje niebezpieczeństwo rozwoju depresji.
Depresja poporodowa rozwija się w ciągu kilku do kilkunastu tygodni od porodu i nasilenie jej objawów jest znacznie większe niż w przypadku „baby blues”. Dotyka ona od 5% do nawet 25% kobiet. Na jej wystąpienie nie ma wpływu status ekonomiczny kobiety ani liczba wcześniejszych porodów.
Objawy depresji poporodowej to: stopniowa utrata radości życia, ograniczenie aktywności życiowej, stopniowa utrata dotychczasowych zainteresowań, trudności w podejmowaniu różnych czynności, utrata poczucia własnej wartości, zaniżona samoocena, poczucie bycia bezwartościowym, niepotrzebnym, narastające poczucie utraty sensu życia, poczucie beznadziejności, płaczliwość, bezsenność, poczucie osamotnienia, opuszczenia, bycia niezrozumianym, a także trudności w okazywaniu uczuć – zwłaszcza miłości, przekonanie, że dziecko sprawia wyjątkowe, większe niż inne dzieci, trudności w opiece, a także poczucie winy i myśli samobójcze.
Objawów tych jest znaczne więcej, ciężko je wszystkie opisać i ciężko je wszystkie zaobserwować z zewnątrz. W mojej ocenie, najwięcej o tym problemie można dowiedzieć się dopiero poznając prawdziwą historię. Pewna dzielna mama zdecydowała się, anonimowo, opisać swoją walkę z depresją poporodową.
Byłam w pięknej ciąży. Cieszyłam się z tego stanu. Kwitłam. Celebrowałam ten czas. Brzuch rósł, ale w ogóle mi nie ciążył. Mogłabym w tym stanie trwać i trwać. Porodu się nie bałam. Trochę miałam swój plan, swój pomysł. Nie tylko na poród, ale i na macierzyństwo.
Poród naturalny, bez znieczulenia, bez żadnych interwencji. Był naturalny, był bez znieczulenia. Ale z oksytocyną. Całkiem dużą jej dawką, bo wody płodowe odchodziły, ale czynności skurczowej nie było wcale. To miał być piękny czas. Po tym pięknym okresie ciąży, porodzie, który może nie był najłatwiejszy, ale dla mnie i tak cudowny, z mężem u boku, cudowną położną, musiało być pięknie. Ale nie było.
Poród to naprawdę nic w porównaniu z tym, co zaczęło się dziać dalej, a co wypierałam jeszcze w ciąży z mojej świadomości. Tak bardzo byłam naiwna.
Zaczynając od początku (choć pamiętam to wszystko jak przez mgłę) – po porodzie mój synek był ze mną kilka chwil, ale naprawdę najcudowniejszych pod słońcem, tak, że mam łzy w oczach, kiedy to piszę. Musiał dostać antybiotyk ze względu na długi poród i moje wysokie CRP. To nic. Po kilku godzinach znów byliśmy razem. Położna pomogła mi przystawić synka do piersi. Chyba się udało. Trochę bolało, ale to naprawdę nic. Karmiłam własne dziecko. Było pięknie do 3. doby, kiedy usłyszałam podczas obchodu pediatrycznego: „za dużo stracił, musimy go dokarmić”. Ale jak to? Dokarmić? Moje dziecko? Nie. Przecież miałam karmić piersią. Wyłącznie piersią przez pierwsze 6 miesięcy. Czytałam o tym setki razy, kiedy jeszcze byłam w ciąży. Łzy ciekły mi strumieniami. To chyba było poczucie porażki. I bezsilność. Może mogłam odmówić. Nie wiem już teraz. To chyba wtedy moje samopoczucie znacznie się pogorszyło. Dokarmiałam syna, odciągałam pokarm, karmiłam piersią. I tak przez równy miesiąc od porodu.
Nie chciałam tego robić. Czułam wewnętrzny sprzeciw. Nienawidziłam tego. Nienawidziłam chyba wtedy też siebie. A w pewnym momencie również mojego dziecka… Chciałam zniknąć. Po prostu. Wyjść z domu i nie wrócić. Nikt nie chciał mi w to uwierzyć. Z każdej strony słyszałam, że to baby blues, że minie. Albo że powinnam się wziąć w garść. Nie umiałam.
Czułam, że to nie jest baby blues. Nie było już lepszych momentów. Było tylko gorzej. Kiedy odwiedziła nas doradczyni laktacyjna, byłam tak zmęczona, że zasypiałam na stojąco. Miałam dość starania się o wyłączne karmienie piersią. A jednocześnie nie chciałam podawać sztucznego mleka. Miałam dość laktatora. Budziłam się w środku nocy, budził się też mój mąż i słyszał, że ja już nie chcę tego całego karmienia piersią. Ale słyszał też gorsze rzeczy – że nie chcę tego dziecka, nie chcę jego, chcę zniknąć. Po prostu. Nawet miałam plan. Tylko jakoś nie umiałam go wcielić w życie.
Ja, dotąd zorganizowana, działająca z planem, no po prostu taka, której udaje się wszystko, do czego się nie dotknie, nagle mam problem z ugotowaniem obiadu, umyciem się, a nawet zrobieniem herbaty. To wszystko mnie przerosło. I kiedy już mój mąż i osoby z bliskiego otoczenia poczuły, że nie żartuję, że nie wyolbrzymiam, że naprawdę mam ochotę zrobić sobie krzywdę, trafiłam do psychiatry.
Po drodze był jeszcze psycholog, ale przed nim chyba trochę udawałam, że to baby blues, nie odkryłam się całkowicie. Przed psychiatrą mi się to udało. To było już apogeum. Taki stan, że byłam po prostu jak zombie. Ledwo sklejałam słowa w zdania. Byłam już chyba totalnie wyzuta z emocji. Diagnoza – depresja poporodowa. Tak czułam. Choć jeszcze ciągle wydawało mi się, że TO dotyka tylko kobiet, które dziecka nie chciały, a nie takich, jak ja. Tak bardzo się wtedy myliłam.
Dostałam receptę na lek, bezpieczny podczas karmienia piersią. Zastanawiałam się, czy powinnam go brać. Ale chyba nie było już wyjścia. Mój stan się poprawiał. Trafiłam również do psychologa na terapię. Żeby dowiedzieć się, jaka była przyczyna mojego stanu, żeby pracować nad sobą. Dziś mija już pól roku od mojego porodu.
Piszę to wszystko po to, żeby uświadomić, że depresja się po prostu zdarza, wcale nie tak rzadko i wcale nie takim osobom, o których stereotypowo się myśli. Ta choroba dotyka takich jak ja – perfekcjonistek, z planem na wszystko, niedopuszczających, że coś może pójść nie po ich myśli. Depresja dotyka też tych, którzy mają po prostu biologiczną skłonność ku temu. Mnie ta świadomość pomogła. Dzięki niej wyrwałam się z błędnego koła obwiniania się o zaistniałą sytuację.
Teraz, po pól roku, kiedy moje macierzyństwo mogę i chcę przeżywać w pełni, mogę powiedzieć, że ta choroba też była po coś, choć nikomu nie życzę takiego piekła. Była po to, żeby się zatrzymać, dać szansę bliskim mi osobom, by się mną zaopiekowały, by pozwolić sobie pomoc, pozwolić sobie też na słabość. Tak, jeszcze mam żal do siebie o to, że mój syn nie miał mnie w pełni w tym początkowym okresie jego życia. Ale może dzięki temu ma mnie w pełni teraz – nieidealną, ale chyba całkiem dobrą, obecną mamę.
Istnieją różne czynniki predysponujące do rozwoju depresji poporodowej: młody wiek, niechciana ciąża czy wpływ niekorzystnych czynników psychospołecznych (stresujących wydarzeń w życiu, braku wsparcia ze strony otoczenia, konfliktów z partnerem, braku partnera, problemów zawodowych). Innymi istotnymi czynnikami zwiększającymi ryzyko wystąpienia depresji poporodowej są przebyte przez kobietę wcześniejsze epizody zaburzeń nastroju, zaburzeń lękowych lub snu oraz przebyty wcześniej epizod depresyjny i wcześniejsze występowanie depresji poporodowej. Ryzyko wystąpienie depresji poporodowej zwiększają też wystąpienie powikłań ciąży, wcześniejsze poronienia, problemy zdrowotne u urodzonego dziecka oraz komplikacje podczas porodu prowadzące do ciężkiego, przedłużającego się porodu, a także subiektywne złe wspomnienia z sali porodowej związane z zachowaniem personelu medycznego, poczuciem uprzedmiotowienia, braku dobrej komunikacji i kontroli.
Warto jednak pamiętać, że depresja poporodowa może wystąpić u każdej kobiety i nie powinna być przyczyną wstydu czy obwiniania się. Poniżej historia drugiej odważnej mamy, która zdecydowała się opisać jak wygląda przebieg depresji z perspektywy osoby cierpiącej na to zaburzenie.
Podchodzę do tego tekstu 5 raz. Za każdym razem usuwam, bo jest zbyt emocjonalny, zbyt dużo złych wspomnień wraca.
Wdech, wydech, wdech, wydech. Spróbuję inaczej. Od końca.
Z depresją poporodową pożegnałam się trochę ponad rok temu, po prawie 2 latach farmakoterapii. Weszłam w 3 trymestr drugiej ciąży, pewnego dnia wstałam i powiedziałam: „Kochanie, czuję się wspaniale, czuję że już nie potrzebuję tych leków, więcej ich nie biorę”. Chyba nie muszę mówić, że przerażenie wszystkich było ogromne – mojego ukochanego, lekarzy, rodziny. Tylko ukochany zaufał moim odczuciom i mnie poparł, reszta była przeciwna. A ja po prostu poczułam, że depresja nagle minęła, tak samo jak nagle się pojawiła.
Przez cały okres zmagania się z chorobą nikt nie znał przyczyny. Opieka nad córeczką sprawiała mi przyjemność, związek był tak samo cudowny jak przed porodem, wysypiałam się (trafiło nam się dziecko przesypiające noce od początku), nie mieliśmy problemów finansowych, nie brakowało nam czasu, nawet nasz tryb życia nie zmienił się zbytnio po porodzie. Teraz podejrzewam burzę hormonów. W końcu pojawiła się 2 miesiące po porodzie, skończyła się nagle wraz z wejściem w 3 trymestr ciąży i tylko 2 dni w każdym miesiącu czuję się równie okropnie – 2 dni przed okresem.
Na szczęście wiem kiedy przyjdzie i na te dni planuję rzeczy, które dają mi kopa adrenaliny. Do tego obowiązkowa w te dni jest aktywność fizyczna. Bez tego ten czas to płacz i walka samej ze sobą, żeby nie odebrać sobie życia. Tłumaczenie sobie, że za 2 dni to się skończy niestety nie działa, bo wtedy w to po prostu nie wierzę. Dlatego tak ważne jest dla mnie, żeby w te dni biegać, jeździć na rollercoasterach, tańczyć, pokonywać swoje lęki (np. wysokości – patrząc na świat ze szczytu gór) – wszystko co podnosi mój poziom adrenaliny i dopaminy łagodzi objawy, a przy mocniejszych przeżyciach te znikają całkowicie.
A jak było wcześniej? Po prostu pewnego dnia wstałam i płakałam. Tak po prostu, bez powodu. 2 miesiące po porodzie. Nie mogłam przestać, nie mogłam wytrzymać sama ze sobą, w swoim ciele. Narzeczony trzymał rękę na pulsie i od razu zabrał mnie do lekarza rodzinnego, który stwierdził u mnie depresję poporodową. Wzięłam receptę, skierowanie na psychoterapię i wyszłam z resztką nadziei, że to przecież zaraz minie.
Psychoterapeuta po 6 spotkaniach stwierdził, że moje myślenie jest w 100% poprawne i nie może mi w niczym pomóc. Lekarz rodzinny tylko zwiększał mi dawki leków, a ja czułam się gorzej i gorzej. Każdego dnia walczyłam z myślami samobójczymi, nawet nie pamiętałam jak to jest wyjść z łóżka. Przestałam jeść, spać – czułam wewnątrz siebie ból, który był milion razy gorszy, niż wszystkie bóle fizyczne, które kiedykolwiek czułam.
Potem nastał kolejny przełom – przestałam czuć cokolwiek. Wewnętrznie umarłam.
Jak wcześniej czułam smutek, żal, ból i miłość do mojej córeczki i ukochanego, dla których tyle walczyłam, tak nagle przestałam czuć cokolwiek.
Z perspektywy czytelnika pewnie brzmi to jak ulga. Z mojej: postanowiłam odebrać sobie życie.
Na szczęście (chociaż wtedy byłam wściekła) mnie odratowano. Dopiero wtedy trafiłam pod opiekę psychiatry, który zmienił mi leki na całkowicie inne…
Na początku nie czułam poprawy, jednak po zwiększeniu dawki wróciłam do życia. Może nie czułam euforii, ale nie było też smutku. Odkryłam swoją nową pasję, zaczęłam wychodzić do ludzi, spędzać czas z rodziną. Nawet skutki uboczne, jak dodatkowe kilogramy, nie były dla mnie żadnym problemem. Potem zdecydowaliśmy się na drugie dziecko – życie w ciąży toczyło się najzwyczajniej w świecie do momentu wejścia w 3 trymestr i nagłego ozdrowienia. Powtórne odczuwanie szczęścia z powiewu pierwszego wiosennego wiatru, a nawet złości z powodu jakiejś głupoty, czy tęsknoty za rodziną to najpiękniejsze co mogłam dostać. Doceniam teraz każde uczucie, nawet te nieprzyjemne. Doceniam każdy dzień. Doceniam mój organizm i dbam o niego najlepiej jak potrafię. Doceniam to co mam. Doceniam życie i zdrowie.
I chociaż dziwnie to może zabrzmieć – doceniam, że dano mi przejść przez depresję, bo bez niej nie byłabym teraz tym kim jestem.
I jeśli chorujesz, to wiem że teraz mało znaczą dla Ciebie te słowa, ale pamiętaj – to mija, w końcu wyzdrowiejesz i po czasie stwierdzisz, że to najpiękniejsza lekcja pokory, jaką kiedykolwiek dostałaś. Tylko się nie poddawaj.
Depresja jest poważnym zaburzeniem. Zaburzeniem, które należy leczyć. Nieleczona i zaniedbana prowadzi do tragicznych konsekwencji. Jeśli niepokoi Cię Twój stan zdrowia psychicznego lub stan zdrowia kogoś z Twoich bliskich, nie krępuj się by powiedzieć o tym lekarzowi rodzinnemu lub pójść do psychiatry. Depresja może przydarzyć się każdemu, tak samo jak depresja poporodowa może dotknąć każdej mamy. Twoim obowiązkiem jest z nią walczyć lub pomóc w tej walce najbliższym.
Bardzo dziękuję wspaniałym kobietom i mamom, które zdecydowały się wrócić do przykrych i bolesnych wspomnień, żeby opowiedzieć nam swoje historie i przestrzec przed tym, co każdego z nas może spotkać.
Lek. Katarzyna Woźniak